Tyle lat bez Boga…
Upadki i ucieczki w chorobę psychiczną, która rozpoczęła się 28 lat temu, kiedy miałam 18 lat. Nie potrafiłam rozpocząć samodzielnego, dorosłego życia. Ulegałam presji otoczenia, sama czując się bezwartościowa, pełna kompleksów i obaw.
W głębi duszy mieszkała jednak pycha, nieraz czułam się lepsza od innych, myślałam, że nie mogę tego wykazać, bo jestem zbyt nieśmiała, nie chcę ranić ludzi. Tak naprawdę bałam się odrzucenia, chciałam być powszechnie lubiana. Trudności w nauce szybko mnie zniechęcały. Otrzymałam dar od Boga, zamiłowanie do rysunku. Marzyłam o studiach plastycznych, jednak nie potrafiłam o nie walczyć. W rezultacie zaczęłam o sobie mówić „artystka z Bożej łaski”, w sensie ironicznym, pomniejszającym. Obrażałam Pana Boga nic o Nim nie wiedząc, nie zdając sobie sprawy, że Boża łaska jest darem, nad którym trzeba pracować, aby móc przekazać go innym.
Wzrastało tylko we mnie rozgoryczenie i poczucie niespełnienia. Zamykałam się w sobie. Lata pierwszej młodości przeżyłam z rodzicami i bratem we Włoszech, w Rzymie, gdzie mieszkaliśmy przez dziewięć lat. Rodzice byli katolikami, zadbali o nasze wprowadzenie do Kościoła, chrzest, pierwszą komunię. W niedzielę mama zabierała nas na mszę świętą. Dzięki rodzicom chodziłam na spotkania wspólnoty młodzieży przy kościele świętej Franciszki Rzymskiej.
Nie potrafiłam jednak nawiązać bliższych kontaktów z ludźmi, a co dopiero z Bogiem Ojcem… Nie byłam bierzmowana, bo były problemy z załatwieniem formalności, dokumenty były w Polsce. Łatwo się z tym pogodziłam. Nie pogłębiałam swojej wiary, nudziłam się w kościele.
Z jednej strony coś mnie do niego ciągnęło, była to miłość ludzi żyjących wiarą, ich wzajemna troska i bliskość, a z drugiej odpychała mnie niewiara we własne siły, myślałam, że nie potrafię tak kochać. Odeszłam z tej wspólnoty, lecz Ojciec Niebieski nie zostawił mnie, naprowadzał na dobrą drogę, kiedy widział moje zagubienie i błędne kroki, które prowadziły do grzechu.
Musiało upłynąć wiele lat, zanim to zrozumiałam. Nie umiałam być posłuszna miłości. Droga do tego posłuszeństwa stała się jaśniejsza, kiedy zaczęłam się uczyć Boga w Ośrodku Katechumenalnym przy kościele świętego Marka.
Prowadząca mnie siostra jadwiżanka zaczęła mi otwierać oczy. Zauważyła, że moje życie przypomina „drogę narodu wybranego”. Dwadzieścia osiem lat musiało upłynąć, żebym zaczęła porządkować moje poplątane życie powoli poznając Boga w Jego Kościele. Droga przez pustynię bez „żywej wody”.
Przez lata byłam „wierzącą nie praktykującą”. Nie widziałam w tym nic złego, po prostu nie chodziłam do kościoła, myślałam jednak naiwnie, że przecież wierzę w Boga, a kościół jest mi do tego niepotrzebny, bo to puste formułki, a ludzie uczestniczący we mszy świętej robią to tylko na pokaz. Tak naprawdę Boga w moim życiu nie było, nie wpuszczałam Go. Nie modliłam się, nie chciało mi się czytać Biblii. Nie zawsze byłam dobra dla bliźnich, potrafiłam krzywdzić najbliższych, nie chciałam być posłuszna.
Kiedy mama odmawiała modlitwę przed wieczerzą wigilijną czy na Wielkanoc, nie umiałam w niej uczestniczyć, wygłupiałam się robiąc miny do mojego brata. To była ironia, po to, żeby pokazać, że jestem ponad to, że nie uznaję pustych, w moim mniemaniu, formułek. Boże Narodzenie oglądałam na sielskich widoczkach na pocztówkach, święta to była choinka i prezenty, bardziej uroczysta kolacja.
A jednak ten zupełnie nieznany Bóg mnie szukał. On mnie znał, wiedział czego potrzebuję. Lepiej ode mnie. Robił to bardzo delikatnie, używając mojego języka, przemawiał do mnie przez dzieła sztuki. Mój ojciec był publicystą, pasjonował się sztuką, najpierw Młodą Polską, później sztuką Włoch, szczególnie tą sakralną. Oprowadzał nas po kościołach rzymskich, pokazywał obrazy Caravaggia, rzeźby, opublikował potem przewodnik po świątyniach Rzymu. Uwielbiał też koncerty w kościołach, które przeżywaliśmy razem.
Dopiero po jego śmierci, dziewięć lat temu, zdałam sobie sprawę z jego wiary, zaczęłam ją poznawać. Objawiała się w jego życiu, prawym, trudnym, pracowitym. Pracował do końca życia, dzielił się z ludźmi swoimi wiadomościami i zachwytami, pisząc artykuły i książki, także po to, żeby zapewnić byt naszej rodzinie. Pracował w Polskiej Akademii Nauk, której okna wychodzą na kościół św. Marka.
Chodząc do tego kościoła wspominam mego ojca w rozmowach z Bogiem i żałuję, że tak późno zaczęłam go rozumieć. Dzięki wierze mogę mieć nadzieję, że może spotkam się z nim w Mieszkaniu Pana Boga. Może tam opowiemy sobie nasze prawdziwe historie…
Be the first to comment!