Pytanie to zadał mi mąż. I dopowiedział: “Przecież wszyscy i tak pójdziemy do piachu…” Ale na szczęście byłam już katechumenką, otoczoną ludźmi niosącymi wiadomości na temat wiary, i mogłam odpowiedzieć z najgłębszym przekonaniem i pragnieniem serca: “Ale ja chcę Cię zabrać ze sobą do nieba!”
Byłam nieochrzczona, choć żyłam w przekonaniu, że mam chrzest święty. Moi rodzice deklarowali się jako niewierzący, ale byli ochrzczeni.
Chodziłam do Kościoła, zadbałam, by dzieci miały sakramenty, przyjmowałam Księdza po kolędzie. Gdy jednak pragnienie pełnego uczestnictwa we Mszy świętej stawało się coraz to potężniejszą tęsknotą, zdecydowałam się o tym porozmawiać z moim Księdzem Proboszczem, który mnie znał od dziecka: „Czy ja już nigdy nie przystąpię do Komunii świętej?!” Wiedziałam, że przeszkodą jest brak ślubu kościelnego. I usłyszałam: „Ale najpierw chrzest”. Zaskoczenie było ogromne: „Nawet tego minimum nie otrzymałam?!” Postanowiłam przygotować się do chrztu nie w swojej małej parafii, ale w Ośrodku Katechumenalnym dużego miasta… Mężowi powiedziałam, że muszę się dokształcać na kursie, który znalazłam. Zrozumiał, że moje cotygodniowe wyjazdy to jakieś szkolenia podnoszące kwalifikacje zawodowe… i na szczęście się nie dopytywał się o szczegóły. A wiedziałam, że jeszcze nie jestem gotowa, by uzasadnić i obronić swą wiarę. Teraz, z perspektywy przebytej drogi i czasu, pozostaje mi wdzięczność Panu Bogu i ludziom.
Dziękuję Bogu za miłość mi okazaną. Dziękuję Panu Jezusowi, że spotkałam na mojej drodze siostrę Alicję, która patrząc mi w oczy i słuchając historii mego życia zaufała mojemu szczeremu pragnieniu chrztu świętego.
Dziękuję Bogu za ks. Andrzeja, który swoim ciepłym głosem wygłaszając homilie i katechezy spowodował, że moja cotygodniowa droga pociągiem (45 km.) była krótkim odcinkiem do pokonania. Chociaż droga, którą przebyłam dochodząc do światła Chrystusowego, nie była łatwa.
Moja miłość do Boga musiała dojrzeć na tyle, że mogłam uczestniczyć w przygotowaniach do sakramentu.
“Po co!? Po co ci to?!” – pytanie to zadał mi mąż. I dopowiedział: “Przecież wszyscy i tak pójdziemy do piachu…” Ale na szczęście byłam już katechumenką, otoczoną ludźmi niosącymi wiadomości na temat wiary, i mogłam odpowiedzieć z najgłębszym przekonaniem i pragnieniem serca: “Ale ja chcę Cię zabrać ze sobą do nieba!”
Bo odpowiedzieć na to pytanie mężowi, a jeszcze doprowadzić, aby mąż niewierzący i niepraktykujący był przychylny mojej wierze i uczestniczył w uroczystościach obrzędowych – to nie lada wyczyn!
Moim marzeniem było być w kościele na Mszy świętej i przystąpić do komunii.
Moja wiara dotychczas – to dialog z Panem Bogiem, westchnienia i wielka niemoc. Jesteś w kościele i kiedy wierzący idą do komunii, ty pozostajesz w ławce i nie możesz przyjąć Pana do serca. Chociaż bardzo byś chciała. Możesz być w porządku wobec Pana, ludzi, wobec siebie, otoczenia. Nie możesz przyjąć do serca Tego, którego darzysz miłością i zaufaniem. Pan, który Ci pomagał tyle lat, Pan, który pewnie kierował i otaczał miłością wszystkie twoje dni. A Anioł, Duch Święty, a Matka Boża do której wzdychałam? Nic. Wychodzisz z kościoła. Nic. Nie masz jak podziękować, nie masz jak okazać miłości, nie masz nic!!!!
Dlatego tak bardzo byłam szczęśliwa i spełniona, i dumna, kiedy przyjęłam Ciało Chrystusa. Moje marzenia i tęsknota serca spełniły się.
Miłość Jezusa jest wielka, czy podołam tej miłości? Czy będę umiała się odwdzięczyć? Czy nie zawiodę tej miłości? Nie wiem. Jedno wiem: droga, którą pokonałam to tunel ciemny, za rękę prowadziła mnie siostra Emilka, która cierpliwie pokazywał znaki. Pokazywała i uczyła miłości Chrystusa. Jak niewidomego uczyła dotknąć i poznać wiarę, nadzieję i miłość płynącą z Ewangelii.
Zofia
Be the first to comment!