Urodziłam się w “zeszłym wieku” w Katowicach. Moi Rodzice (w tej chwili już obydwoje świętej pamięci) podjęli decyzję, że mnie nie ochrzczą. Pozostawili mi prawo samodzielnego wyboru przynależności wyznaniowej (czy braku tej przynależności). Ponieważ mój dom był z gruntu dobry, Rodzice szlachetni i niebanalni, przez lata nie odczuwałam potrzeby jakiegokolwiek egzystencjalnego dopełnienia. Wydawało mi się, że mam wszystko. Dopiero w czasie liceum zaczęłam rozmyślać nad sensem życia i nagle się okazało, że w mojej dotychczasowej mozaice światopoglądowej są poważne luki. Zapisałam się na religię, motywując ten krok Księdzu i Rodzicom wymogiem uczciwości – zdałam sobie sprawę, że krytykuję chrześcijaństwo i Kościół niewiele wiedząc na ich temat.

W liceum spotkałam polonistkę – osobę świecką (małżonkę, matkę), która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Była po prostu WIERZĄCA! Wyraźnie odstawała od wielu tzw. wierzących. Zarówno w momentach publicznych (lekcyjno-wykładowych), jak i prywatnych, była jednoznaczna religijnie. Przy tym obca jej była dewocja. Prezentowała chrześcijaństwo pełne pasji, niezwykłej głębi i prostoty. Chrześcijaństwo rozmodlone, zawierzające Bogu i odnoszące do Niego wszystkie momenty życia. Zaczęłam z nią prowadzić pozaszkolny dialog – rozmowy o życiu, o sensie istnienia. Wskutek czego ona się modliła, a ja trwałam na pozycji młodego, kontestującego świat wiary i ludzi dorosłych człowieka.

W trzeciej licealnej nastąpił przełom. Coś mnie zaczęło pociągać do chrześcijaństwa. Hasła miłości bezwarunkowej rozmiękczały moje serce. Prawie podjęłam decyzję o włączeniu się do Kościoła. Po tej wstępnej deklaracji natychmiast nastąpiło cięcie. Dowiedziałam się, że w wypadku samochodowym tragicznie zginął kolega z klasy. Dla nas wszystkich był to ogromny wstrząs. Pamiętam swoją rozmowę z Bogiem. Rozmowę pełną buntu, idącą po ostrej krawędzi świadomego i dobrowolnego odrzucenia Boga. Powiedziałam Mu: „Boże, ja kiedyś nie wiedziałam, że jesteś. Teraz już to wiem, ale ja Cię takiego nie chcę. Nie chcę i nie zgadzam się na Boga, który bawi się ludzkim życiem. Który porusza człowiekiem jak marionetką według własnych kaprysów. Jeśli jesteś taki, to nie możesz być Miłością. A jeśli nie jesteś Miłością, to nie chcę mieć z Tobą nic do czynienia”. Z wcześniejszej decyzji o przyjęciu chrztu się wycofałam.

Mijały miesiące – polonistka się modliła, a ja rzucałam w rozpaczliwą pustkę pytanie: „Po co to wszystko?” No i wymyśliłam sobie teorię życia -brzmiała następująco: Nikt nie jest w stanie ponownie mnie przekonać do spraw wiary. Ani Rodzice, ani rówieśnicy, ani profesorowie teologii ze swoimi traktatami. Nikt! Mogłoby mnie do wiary przekonać tylko DZIECKO (wówczas nie wiedziałam, że w całym tym buncie zostawiłam Panu Bogu uchyloną furtkę, ostatni wolny kanał). Dziecko, które ma intuicyjny odbiór najgłębszych prawd. Dziecko, które często nie rozumie, ale jednak WIE. Wie PEWNIKIEM. Nie tylko przeczuwa, ale niejednokrotnie głęboko doświadcza. – Tak sobie to pięknie wymyśliłam. Nie przyszło mi jednak do głowy, że mnie Pan Bóg potraktuje poważnie i ustosunkuje się do mojej propozycji…
W czwartej liceum (w czasie ferii) wyjechałam na kilka dni do Zakopanego. Jeździłam na nartach, chodziłam samotnie po górach. Myślałam. Moja polonistka dała mi na drogę dwie książki: Krenzera „Taka jest nasza wiara” i ks. K. Bukowskiego oraz ks. J. Tischnera łączone wydanie „W co wierzę i jak żyć?”. Wzięłam te książki i postanowiłam sobie, że je przeczytam od deski do deski, żeby udowodnić sobie i Pani profesor, że książka nie może zmienić człowieka. Zaczęłam więc czytać. I zdałam sobie sprawę, że te książki podchodzą do rzeczy ściśle, niebanalnie. Nie negują roli rozumu. Nie boją się poruszać tematów trudnych – o grzechu w Kościele, o sensie cierpienia. Czytałam je z wielkim przejęciem. W niedzielę natomiast postanowiłam pójść do Jaszczurówki, żeby… przyjrzeć się z bliska architekturze Witkacego. Odbywała się właśnie Msza święta. Kaplica była wypełniona ludźmi. Część z nich stała na zewnątrz. Wśród nich i ja. Podczas Przeistoczenia wszyscy uklęknęli (ludzie stojący na zewnątrz też) – z wyjątkiem mnie. Obok mnie stała rodzina – młoda kobieta, mężczyzna i małe dziecko (ok. cztero­letnia dziewczynka). Dziecko zobaczyło, że pannica obok zachowuje się inaczej. Z prostotą właściwą dzieciom dziewczynka podeszła do mnie, przytuliła się do mojego lewego boku, spojrzała mi głęboko w oczy i powagą dorosłego spytała mnie z żalem i upomnieniem w głosie: „Czemu nie klęczysz?” Przyznam szczerze, że to pytanie podcięło mi nogi. Gdyby ta scena miała miejsce kilka miesięcy wcześniej, nie zrobiłaby na mnie wrażenia. Zinterpretowałabym ją psychologicznie, w stylu: dziecko widzi odmienne zachowanie i na nie reaguje. Teraz jednak mój odbiór był inny. Po tym całym trudzie myślenia, kiedy tak jasno sobie określiłam postawę życia – że tylko dziecko mogłoby mnie przekonać do wiary – po tym wszystkim było dla mnie oczywiste, że ta scena to scena dialogu z samym Bogiem. Że przemówił do mnie, według zaproponowanych przeze mnie “reguł”. Że mnie uszanował i ukochał. I przeszedł ponad moim buntem w “postaci” dziecka – „anioła”, choć samo dziecko nie miało o tym bladego pojęcia. Nogi się pode mną ugięły – uklękłam. Dziecko zadało mi drugie, gruntujące pytanie: „Czemu się nie modlisz?” Zaczęłam więc odmawiać „Ojcze nasz” – jedyną, oprócz “Zdrowaś Mario”, znaną mi modlitwę, którą mnie wiele lat wcześniej Babcia nauczyła (na werandzie u Wujka J), mówiąc mi jasno: „Módl się, bo modlitwa jest skuteczna” . Po skończeniu Mszy świętej wróciłam do pensjonatu, spakowałam manatki i natychmiast wróciłam do Katowic. Wiedziałam, że stał się cud i że nie mam już na co czekać. Zaraz po powrocie zadzwoniłam do wspominanej polonistki, mówiąc: „Małgosiu, zaprowadź mnie do jakiegoś Księdza. Chcę się ochrzcić”. Oczekiwałam z jej strony wybuchu radości. Ona zachowała całkowity spokój. Zapytałam więc: ”Czemu się nie cieszysz? Przecież modliłaś się o to prawie 2 lata?” – Odpo­wiedziała: „Po prostu nie jestem zaskoczona. Wiedziałam, że się to kiedyś stanie. Nie wiedziałam tylko kiedy”.

Po przygotowaniach przez duszpasterza akademickiego zostałam w Wielką Sobotę roku Pańskiego 1992 ochrzczona i bierzmowana, a podczas Mszy rezurekcyjnej przyjęłam Komunię Świętą. Byłam szczęśliwa. Od tej pory z tęsknotą wyglądałam każdej niedzieli. Wewnątrz zmienił mi się kalendarz – tydzień faktycznie rozpoczynał się niedzielą i ku niej zmierzał. Kolejnym krokiem była codzienna Msza święta. Byłam coraz bardziej “zaskoczona” Bogiem.

Wkrótce zdałam sobie sprawę z tego, że Boża Obecność jest dla mnie jakby ośrodkiem życia. Zaczęło mnie palić pytanie: „Czego ode mnie chcesz, Panie?” Wcześniej myślałam o rodzinie, no bo też nic innego nie wchodziło w rachubę. Teraz uświadomiłam sobie, że wybór należy do Niego i że On proponuje ludziom także drogę konsekracji. Kiedy zaczęłam się zaznajamiać z tematem, okazało się, że w zasadzie za tym przez całe życie tęskniłam. A kiedy stało się we mnie jasne, że TAM, po drugiej stronie, nie będziemy się ani żenić, ani za mąż wychodzić, i że wszyscy bez wyjątku ostatecznie są przeznaczeni do KOMUNII z Bogiem i ze świętymi, to nie było już dylematu. Bo skoro On jest tutaj, między nami, skoro jest tak realnie obecny w sakramentach, szczególnie w Eucharystii, skoro mamy do Niego dostęp, możemy Go w Jego Ciele i w Jego Krwi niemal dotknąć, skoro możemy z Nim BYĆ, to po co mam czekać te 60 czy 70 lat, skoro już mogę żyć prawdą ostatecznego powołania. Jak gdyby ignorując czas i przes­trzeń. Bo niby czym się różni Chrystus TAMTEJSZY od Chrystusa TUTEJSZEGO? Niczym. On zawsze jest cały. I zawsze jest ku człowiekowi w pełni wychylony. To my mamy ograniczoną możliwość „odbioru” i „przyjmowania” Boga. Ale On jest taki jak w niebie. Wprawdzie nasza z Nim zażyłość dzieje się tutaj w wierze, a nie w widzeniu, niemniej jest absolutnie możliwa. Nie tylko przyjaźń, ale miłosna komunia. Bycie JEDNO. Więc, kiedy to sobie uświadomiłam, nie miałam już wątpliwości co do wyboru drogi. I wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Świętej Jadwigi Królowej Służebnic Chrystusa Obecnego, które żyjąc OBECNYM PANEM zajmuje się m.in. przygotowaniem ludzi dorosłych do przyjęcia sakramentów chrześcijańskiego wtajemniczenia: chrztu, bierzmowania i Eucharystii. Uznałam, że dar wiary otrzymany w wieku dorosłym jest nie tylko darem osobistym, ale jest też darem dla Kościoła. Dzięki niemu wewnętrznie rozumiem ludzi “poszukujących”, “wahających się”, czy wręcz “niewierzących”. Noszę w sobie pamięć własnej niewiary i trudu poszukiwań. Wiara nigdy nie była dla mnie czymś oczywistym. Dziękuję za nią często jako za największą łaskę mojego życia, a zaproszenie do relacji wybrania i miłości niepodzielnej z Bogiem jest dla mnie wzrastającym z roku na rok doświadczeniem “nieba na ziemi”.

s. Marzena Władowska CHR